Ultra ma swój smak 🏃🏻

Proces podejmowania decyzji bywa dość przewrotny.  I zgubny. Szczególnie gdy perspektywa realizacji celu jest oddalona w czasie.

Całkiem łatwo podejmuje się decyzję o starcie w biegu ultra z perspektywy kanapy, z piwkiem w ręku i jednym okiem zawieszonym na netflixowym serialu. Bo przecież biegi ultra to świetna przygoda! Przecież ja lubię biegać, a i doświadczenia mi nie brakuje.  No i czas na przygotowanie też się znajdzie, bo będą wakacje. To tyle jeśli chodzi o teorię. Praktyka, jak to w życiu, bywa zupełnie inna.

Nie ma co ukrywać, zupełnie wypadłem z biegowego rytmu treningowego. Owszem, nie przestałem biegać, ale z treningami nie ma to zbyt wiele wspólnego, jest to zwykła rekreacja.  Kilkumiesięczny okres na przygotowanie do ultra zleciał nawet nie wiem kiedy. Mój biegowy licznik? W przeciwieństwie do szalejącej inflacji, nie zwiększał się w galopującym tempie.
Kilometraż, który w odległych czasach przed pandemicznych mógł być moim tygodniowym, stawał się miesięcznym, a ja cały czas powtarzałem sobie, że jeszcze się rozkręcę.  Prokrastynacja – odkładanie rzeczy na później – w tym jestem dobry! *„Dzieci! Nie róbcie tego w domu”. Do ultra trzeba się solidnie przygotować!

Ok, nie biegałem za dużo, ale trzeba oddać, że sporo ćwiczyłem z kettlami.  Już o tym kiedyś pisałem – biegasz – swinguj! Połączenie treningu biegowego z kettelbell daje świetne efekty. W tym wypadku mogę śmiało napisać, że bieganie było uzupełnieniem ket tli (powinno być zdecydowanie na odwrót), a  mimo to, taki trening pozwolił mi ukończyć 63 km w dobrym zdrowiu, bez kontuzji i nie najgorszym stanie. W gruncie rzeczy, czułem się naprawdę nieźle, nawet jeśli brakowało mi wybieganych kilometrów. To może trochę usprawiedliwienie, ale moja ogólna kondycja przed startem nie była zła, więc…

63 kilometry w Beskidzie Sądeckim.

Na Festiwal Biegowy wróciłem po pięciu latach przerwy. Ostatnio biegałem tam „setkę”, którą bardzo dobrze wspominam. Nowe realia zmieniły miejsce startu i nieco zmodyfikowały trasy, ale to w końcu nadal Festiwal. Nie ukrywam, trochę brakowało mi tego starego, krynickiego klimatu, ale Piwniczna na pewno ma swój potencjał.

Dzień startu wziął mnie z zaskoczenia. To znaczy, wiedziałem kiedy startuję, ale że to tak szybko zleciało… Pogoda zamówiona przez organizatorów dawała pewność, że na trasie biegu kurzyć się nie będzie, a i udar słoneczny biegaczom nie groził.  O nawodnienie (przynajmniej to z góry) martwić się nie było trzeba, lało od rana, właściwie do końca moich zmagań. Deszcz tylko czasami zmieniał swoje natężenie.  Trasa Biegu 7 Dolin na dystansie 61km nie jest jakoś wyjątkowo trudna, ale ma swoje momenty.  Dość mocne i męczące monotonią długie podejścia (tak, tak, na ultra sporo się chodzi, chyba, że jesteś kotem z czołówki), sporo błota i ślisko. Warunki jak dla mnie… idealne! To właśnie lubię. Adrenalinę, która pojawia się na zbiegach, zmęczenie przy podejściu i monotonię przy pokonywaniu kolejnych kilometrów.

Prawda jest taka, że pierwsze 35km zleciało mi bardzo szybko. Na tzw. przepak w Rytrze wbiegałem ze średnią prędkością 4.30km (tak, było mocno z góry) i pełen entuzjazmu, a w głowie pojawiła się myśl o dobrym wyniku, takim poniżej 8h…

Oczywiście zapłaciłem za swoją naiwność kilka kilometrów później, pokonując w mozolnym tempie jakieś niemożliwie długie podejście za Rytrem. Kryzys. To ten moment, gdy krok za krokiem pokonujesz podejście, ale krajobraz wokół ciebie nie ulega zmianie. Bo to podejście pokonuje ciebie. 43km był cholernie długi, wg mnie liczył co najmniej 5km 😉 jednak to co najpiękniejsze w biegach długodystansowych, to uczucie „odrodzenia” po chwilach kryzysu. Moje nastąpiło na ok. 46 – 48km i trwało już do mety.

Ultra ma swój smak.

Może to dziwne, ale ten bieg będzie mi się kojarzyć ze smakiem pieczonego ziemniaka z solą, którego zjadłem na ostatnim punkcie przed metą. Być może to głód powoduje wyostrzenie zmysłów, ale ten zwykły kartofel smakował wybornie.  Ultra to też smak soli, która spływa ci do ust (i oczu), to obolałe stopy, które cierpią na każdym kamieniu. To soczyste ja pier$#@ kiedy na 3 km przed metą masz ostatnią górę do pokonania. To uśmiech osób, które biegną obok, to pozdrowienia od tych, którzy cię wyprzedzają i „dzięki” do tych, którzy robią ci miejsce na drodze. Ultra smakuje, chociaż nie są to smaki dobre dla wszystkich.

Meta.

8 godzin 30 minut, tyle czasu spędziłem na trasie. Przed biegiem zakładałem, że wszystko poniżej 9h będzie dla mnie sukcesem, w trakcie biegu, pojawiła się myśl o złamaniu 8h (uwielbiam ten hurraoptymizm w połowie dystansu), jak zawsze, zawody zweryfikowały wszystko.

Czy jestem zadowolony? Z biegu  - bardzo, dobrze było znowu poczuć i przeżyć to na własnej skórze. A moje przygotowania przemilczę 😉 Czy warto wybrać się do Piwnicznej na Festiwal? Zdecydowanie tak. Do mnie wróciły wszystkie emocje związane z bieganiem i pokonywaniem zmęczenia. Wróciły też obolałe mięśnie nóg na drugi dzień, ale to chyba też ma swój urok, może wątpliwy, ale jednak. Jedyne czego mi brakowało to kibiców na ostatnich metrach przed metą, bo to zawsze kojarzyło mi się z Festiwalem, ale to już raczej przez pogodę. Czy za rok wrócę do Piwnicznej? Kto wie, co mi przyjdzie do głowy w jakiś zimowy wieczór…😅

Damian Orzechowski

Zdjęcie wykorzystane do ilustracji tekstu pochodzi ze strony organizatora Festiwalu - https://www.festiwalbiegowy.pl/

Previous
Previous

Czy Kettle są bezpieczne?

Next
Next

Treningi siłowe