Najwyższy szczyt w Polsce
Uwaga! Niniejszy tekst jest felietonem, bez ambicji na stanie się kompendium wiedzy o Tatrach, czy Rysach w ogóle. Napewno też nie wyczerpuje kwestii związanych z bezpieczeństwem na szlaku. Pamiętaj o tym, że decydując się na wyjście w tak wysokie góry bez przygotowania, prosisz się o kłopoty. Zapraszam do lektury!
Z Kielc ruszyliśmy dzień wcześniej - wyjazd w Tatry to wyprawa, nawet jeśli jedzie się tylko spacerować po dolinkach. Zakopianka i bez trwających remontów, ma mocno ograniczoną przepustowość, a w sezonie wakacyjnym to już w ogóle.
Na parking u podnóża Tatrzańskiego Parku Narodowego, dotarliśmy późnym popołudniem i jak się miało okazać kolejnego dnia, lepiej trafić nie mogliśmy. Tłok jaki potrafi tam panować jest w pełni uzasadniony pięknem otaczającej przyrody i może przyprawić o zawrotu głowy.
Założyliśmy plecaki i żwawym krokiem, mijając innych schodzących z gór turystów, ruszyliśmy do schroniska nad Morskim Okiem. Na miejscu, około 20:00, załatwiliśmy nocleg, kolację i towarzystwo na następny dzień. Żadnego z powyższych nie możesz jednak brać za pewnik - chcąc spać w komfortowych warunkach, warto wcześniej zrobić rezerwację! Nam się udało bez - zaczęło się więc świetnie!
Popijając z nowo poznanym kolegą herbatę, zgodziliśmy się ruszyć z samego rana - droga ze schroniska na szczyt powinna trwać niecałe 4 godziny - budziki ustawiliśmy na 4:30.
Po szybkim śniadaniu, z drobny poślizgiem, rozpoczęliśmy marsz na szczyt. Najpierw po płaskim, lewą stroną Morskiego Oka, do podejścia nad Czarny Staw, a potem dalej w górę. Cała, przeplatana licznymi postojami na „pstryknięcie zdjęcia” droga na Rysy zabrała nam zaledwie 3:15 co biorę za dobrą monetę, w kwestii znaczenia CrossFit’u dla (nie)codziennych aktywności.
Oczywiście po drodze były schody - całe mnóstwo schodów(!) poukładanych z większych i mniejszych kamieni. Nawierzchnia szlaku, na żadnym odcinku, nie pozwala na swobodne „dreptanie” - pod nogi patrzeć trzeba przez cały czas. Wspomniane przerwy są więc podwójnie przyjemne - po pierwsze, można odsapnąć, po drugie, zacząć się cieszyć widokami, bo to jedyna ku temu sposobność.
Pytany o trudność trasy uważam, że… słynne łańcuchy są fajne (i brudne), a ich obecność w newralgicznych miejscach faktycznie poprawie bezpieczeństwo i komfort „wspinaczy”. Nie jest jednak tak, że tam gdzie ich nie ma jest łatwo - o potknięcie nie trudno, a strome skalne zbocza tatr stwarzają ciągłe ryzyko i trzeba o tym pamiętać również podczas zejścia, które jednak nawet w trakcie, oceniałem jako mniej wymagające niż wejście na szczyt. Może to kwestia doświadczenia - w końcu był to „drugi raz” na tej samej ścieżce 😉 i wszystko wydawało się już jakieś takie prostsze i mniej ekstremalne niż jeszcze parę godzin wcześniej. „Wydawało się” to klucz do zrozumienia fenomenu tłumu codziennie atakującego ten szczyt. Bowiem tylko w teorii, wszystko zdaje się proste:
idą tam przecież wszyscy (w tym, co podkreślam, również Ci którzy nie powinni),
szlak jest dobrze oznakowany i zabezpieczony (patrz łańcuchy),
5 km ze schroniska to przecież blisko…
Po kwadransie na kopule szczytu ruszyliśmy z powrotem i krok za krokiem zbliżaliśmy się do miejsca z którego rano ruszyliśmy. Szlak w tym czasie, wypełniał się bardzo licznymi turystami. O tym co się dzieje na odcinku pomiędzy Morskim Okiem a Czarnym Stawem lepiej nie mówić (a tak naprawdę, lepiej tego nawet nie widzieć), ale uwierzcie mi, jest tłoczno…
Bardziej szokujące jest jednak to co widać w wyższych partiach szlaku - nie uświadczysz, co prawda, piechurów w klapkach (parzyłem), ale dziwi ilość osób które, zdawać by się mogło, pomyliły drogi. Schodząc, naprawdę pytałem mijanych ludzi z dziećmi, czy napewno idą tam gdzie mi się wydaje i do dzisiaj nie mogę wyjść z szoku, że tak! Ambitni zdobywcy zdają się niedostrzegać żadnych przeszkód! Brak kondycji? Najwyżej zejdzie mi się dłużej. Brak wyposażenia? TOPR jest blisko! Zdrowy rozsądek? Został w przechowalni bagażu.
Nie ma barier których nie da się przeskoczyć - widziałem dorosłych pchających, ciągnących lub strofujących dzieci(!!!) w drodze na najwyższy szczyt Polski. 🇵🇱
„Tatromania” na całego i to w najgorszym wydaniu jakie sobie można wyobrazić.
Nie rozumiem tego co widziałem więc nie będę się dzisiaj nad tym rozwodzić - uważam jednak, że chcąc zarazić kogokolwiek pasją do czegoś, nie powinno się mu fundować traumy i to nawet wtedy gdy wiemy, że na końcu czeka nagroda.
Czy polecam? To zależy! Przy dobrej pogodzie widoki są oszałamiające i choćby dla nich samych warto, ale:
żeby się dobrze bawić, należy się do takiego wyjścia przygotować (zapisz się na trening!),
osoby z lękiem przestrzennym będą cierpieć (wdziałem na własne oczy),
osoby zdekondycjonowane polegną (jak wyżej),
ambicja może się okazać śmiertelnym wrogiem (czego na szczęście nie musiałem widzieć).
Co zatem zrobić, aby na szczyt nie iść przez piekło? Być fizycznie i psychicznie zdrowym! Dzielić siły na zamiary, mieć w głowie, że ta góra tam jest i poczeka na nas tyle ile trzeba. Zwykło się mówić, że góry wzbudzają respekt, ale niestety nie zawsze dostateczny. Obserwując, podczas tej krótkiej przygody, górskich turytów miałem wrażenie, że najwęższe, najbardziej elitarne grono stanowią nie zdobywcy szczytów, a Ci, którzy potrafią powiedzieć „następnym razem”.
Czas na konkrety - poniżej znajdzieciesz wypunktowane uwagi dotyczące tej wyprawy. Jeśli brakuje jakiś informacji, to albo jej nie mam, albo zapomniałem wspomnieć. Pytaj w komentarzu, spróbuję się ustosunkować.
W skrócie:
nie forsuj się i zaplanuj wyjazd na minimum dwa dni,
parking w Palenicy zarezerwuj z wyprzedzeniem on-line,
nocleg w schronisku to fajna i tania przygoda - kosztuje 45-80 zł i jeśli nie liczyć wieloosobowych pokoi jest naprawdę ok,
w schronisku funkcjonuje przechowalnia bagażu (tam zostaw wszystko to, co nie jest absolutnie potrzebne na szczycie) i pełna gastronomia,
raczej nie eksperymentuj z jedzeniem - przez pół wycieczki po głowie chodziła mi tylko toaleta o którą na szlaku trudno,
na górę weź to co niezbędne i absolutnie nic więcej -> każdy kilogram w plecaku będzie Cię opóźniać i niepotrzebnie męczyć. Skromną listę rzeczy, które ja miałem ze sobą, zamieszczam na końcu tego podsumowania,
atak na szczyt zacznij wczesnym rankiem, najlepiej już ze schroniska, a nie z parkingu (zaoszczędzi Ci to kilku kilometrów nudnej, w gruncie rzeczy, wędrówki asfaltową drogą).
Moje wyposażenie:
stare, wyglądające na górskie, byty z wysoką cholewką, #timberland ;-)
długa bielizna (kalesony) i krótkie spodenki (temperatura rano wynosiła jakieś 10*, gdy schodziliśmy już bliżej 30*),
bluza i kurtka do biegania (patrz wyżej),
czapka (z daszkiem),
woda (dużo),
krem z filtrem UV (mocnym).
Następnym razem chciałbym ze sobą mieć:
zestaw leków,
chusteczki i żel do dezynfekcji rąk,
więcej jedzenia,
rękawiczki (łańcuchy są brudne),
drukowaną mapę (żeby wiedzieć co wokół siebie widzę),
przewodnik (do lektury jeszcze w schronisku).