Mój pierwszy kolarski wyścig

Każdy, choćby sam kibicem nie był wie, że oglądanie sportowej rywalizacji wzbudza emocje. Każdy, kto doświadczył rywalizacji jako uczestnik, ma też świadomość, że ta przygoda potrafi pochłonąć bez reszty.
W miniony weekend walczyłem o kwalifikacje do Gravelowych Mistrzostw Świata UCI. Oklaski należą się zwycięzcom, ale ja sam z siebie też jestem zadowolony. Zacznijmy od początku.

Wszystko zaczęło się już jakiś czas temu - pamiętając doświadczenia z mojego jedynego dotychczas pieszego maratonu, trochę tym rowerowym startem byłem przejęty i zapobiegawczo odezwałem się do wszystkich znanych mi osobiście kolarzy z prośbą o porady.
Część postanowiła mojego pomysłu wcale nie komentować (co z perspektywy „finiszera” uważam za bardzo wymowne), reszta jak mantrę powtarzała:
- musisz jeść (300 kcal na godzinę),
- musisz pić (500 ml na godzinę),
- musisz jechać swoje (co tłumacząc z rowerowego na „nasze” oznacza konieczność dzielenia sił na zamiary).

Wiecie już co mogło pójść niezgodnie z planem? ;-)

Spojrzałem na Google Maps i 500 km trasy dzielącej Świeradów-Zdój od Kielc, zaplanowałem na piątek poprzedzający zawody. Dojazd postanowiłem wykorzystać na ładowanie węglami (nie pamiętam kiedy ostatnio zjadłem 4 Miski praktycznie jedna za drugą) i relaks - mój „wóz techniczny” ma radio, ale nie posiada klimatyzacji - przy dźwiękach dobrej muzyki zaliczyłem pięciogodzinne saunowanie - sanowanie podobno pomaga #lol). Na miejsce dotarłem jednak raczej wypoczęty a przede wszystkim w dobrym humorze.
Po przyjeździe chciałem odebrać pakiet startowy, wziąć udział w odprawie i się zakwaterować. Pierwsze i drugie zadanie poszło sprawnie, trzecie trochę weselej - sponsor zawodów - hotel Elements nie zdążył z otwarciem się dla gości na czas, więc zamiast do pierwszego pięciogwiazdkowego hotelu w Świeradowie, trafiłem na pięciogwiazdkowy (wg Google) kemping. Zrządzenie losu okazało się bardzo szczęśliwe, zatrzymałem się wciąż bardzo blisko, a przy okazji naprawdę tanio! Za postój auta, swój nocleg i rozbicie namiotu zapłaciłem 30 zł, czyli tyle ile w tym dolnośląskim kurorcie kosztują dwa piwa, lub zupa w restauracji o czym więcej przeczytacie w sekcji „dodatkowe informacje” na samym dole strony.

Sobota zaczęła się wcześnie - gospodarz kempingu wczuł się w rolę MasterChef’a i zgodził się zaserwować mi specjalne śniadanie spoza karty, więc zamówiłem owsiankę. 💚 Potem było jeszcze szybkie smarowanie łańcucha (te smary Muc Off’a są spoko!) i głupi jak nie wiem co pomysł z regulacją wysokości siodła na 5 minut przed startem. 🤦‍♂️ Takich rzeczy się wtedy nie robi i już to wiem. #bezszczegółów

Po tych „formalnościach” wystarczyło zająć miejsce na końcu długiej grupy kolarzy, i czekać na sygnał startera.

Początek był bardzo spokojny - dzień wcześniej, podczas odprawy, powiedziano nam, że pierwsze 8 km to ciągła jazda pod górę więc nikt z końcówki peletonu nie szarżował. Zacząłem #beznapinki i byłem nastawiony na sukces.
Z kolejnymi kilometrami satysfakcja rosła a obok niej również zmęczenie. Upał i wymagający profil trasy zaczął zbierać żniwo wśród nielicznych amatorów - w końcu, nie tylko mnie wyprzedzano, ale i mi się udało kogoś „wciągnąć” tylko po to, żeby godzinę, dwie, trzy lub cztery później, znowu zostać przez tych „amatorów” wyprzedzonym.

Nigdy nie jechałem rowerem tak szybko (podczas zjazdów), nigdy nie jechałem tak wolno (na podjazdach), nigdy nie jechałem tak daleko (mój dystansowy PR to okolice 70 km) i nigdy wcześniej nie byłem w górach izerskich.
Gdy po prawie 6 godzinach od startu dotarłem na metę i w końcu usiadłem na czymś innym niż siodło byłem naprawę zmęczony. Kwadrans później, gdy już stanąłem na nogach  i wreszcie przestałem rozglądać się za ratownikiem medycznym (serio 😂) dalej nie byłem pewny swoich emocji. Potrzebowałem ponad dwóch godzin, masażu (a nawet dwóch), kilku żartów i porcji żeberek żeby znowu być sobą.

To było rewelacyjne doświadczenie porównywalne ze startem w pierwszym triathlonie. Czy bycie finiszerem oznacza zwycięstwo? Nie chciałbym tego rozstrzygać - osobiście lubię puchary, ścianki i dekoracje, ale ta historia się dopiero zaczyna. We wrześniu jadę się ścigać do Holandii.

DODATKOWE INFORMACJE:


Pole namiotowe Pod Opaleńcem - kosztuje 19 zł od osoby dorosłej za dobę. Jeśli spodziewasz się w tej cenie „wodotrysków”, to nie prowadź samochodu - nie myślisz trzeźwo. Gwoli ścisłości są dwa: damski i męski a w dodatku nie ma do nich kolejki. Ponadto:

  • jest położony blisko gondoli,

  • gospodarze są naprawdę uczynni,

  • na miejscu jest pralka (12 zł),

  • bar z zimnym piwem (10 zł),

  • możliwość zjedzenia frytek i innych produktów wcześniej mrożonych.

    Polecam!

Świeradów Zdrój - o ile cały Dolny Śląsk jest dla mnie mega sztosem i będę tam wracać, to samo miasteczko nie zrobiło na mnie szczególnego wrażenia. Wszędzie są kręcone lody, salony masażu i reklamy adresowane do turystów Polskich, Niemieckich i Rosyjskich. Świeradów jest i niech sobie będzie - jak ktoś lubi rodzime sanatoria, to się tu odnajdzie błyskawicznie.

Lokalna gastronomia - byłem w dwóch knajpach:
Monteverde, gdzie znowu - jak na campingu - spotkałem się z życzliwością wykraczającą poza standardy. Pomidorowa była ok, carbonara również.
4 Seasons - ich „żeberko” przywróciło mnie do żywych.
Dało się też słyszeć, że „La Gondola” jest ok, ale tego nie potrafię potwierdzić.

Bezpośrednio po wyścigu korzystałem też z fizjoterapii Uram Clinic - gdybyście kiedykolwiek trafili na ich stoisko (regularnie pojawiają się na imprezach kolarskich) to idźcie tam bez wachania - chociaż usługa nie jest ujęta w cenie pakietu startowego, to po pierwsze masaż w plenerze jest najlepszy na świecie, a po drugie, Marcin Uram wie co robi.

Previous
Previous

CrossFit Affiliate Programming!

Next
Next

And the CrossFit Nutrition Certificate goes to… Michał Tokarski!