Raz, dwa, #TRI
Reklama działa, ale nie tworzę tego wpisu jako sponsorowany ambasador, tylko zachwycony pierwszym startem debiutant. Historia mojego udziału w chyba najkrótszym tri/yathlonie, jaki świat widział, sięga 2019 r. gdy gdzieś w mediach społecznościowych mignął mi post o tym, że „lepszej okazji nie będzie”. Kilka telefonów, zmontowałem ekipę i chyba nawet podjęliśmy jakieś próby przygotowań do imprezy, ale… ją odwołano. Był 2020, a świat ogarnęło pandemiczne szaleństwo i ani startu ani imprez w ogóle nie było.
Były natomiast liczne maile od organizatora informujące bodajże o możliwości wycofania wpisowego, przeniesienia go na inny termin itd. Wszystkie traktowałem jako SPAM, aż do wtorku 6 lipca 2021 r., kiedy przypadkiem przeczytałem, że mój start odbędzie się już za cztery dni.
Słowo się rzekło, więc jadę. Z zawsze wspierającą mnie Martą, ale bez klubowej ekipy, bo część z nas (żałujcie) uznała, że z przygotowaniami jednak nie wszystko poszło zgodnie z planem. Może rozsądnie, ale ja, nie chcąc żałować, podsumowałem proces przygotowań i w piątek wieczorem wyruszyliśmy w kierunku Bydgoszczy.
Na miejscu byliśmy o 23:00, ale wtedy okazało się, że w hotelu odbywa się dyskoteka, a my mamy pokój na parterze. Łóżko w którym nie możesz się wyspać to nie łóżko, tylko miejsce tortur.
20 minut później kolejny hotel - tym razem jest cisza i spokój, ale nie ma parkingu - Bydgoszcz nie sprawia wrażenia niebezpiecznego miasta, ale czuję ciężar odpowiedzialności za pożyczony sprzęt (o czym więcej za chwilę) i szukamy dalej.
Do trzech razy sztuka - meldujemy się około północy, chwilę później już śpię.
Pobudka o 06:00 i zaczyna się mój wyścig z czasem. Na miejsce docieram punktualnie, parkuję auto, odbieram pakiet startowy, zostawiam rower w strefie zmian. Nie kombinuje, bo nie mam narzędzi… myślę, że gdybym jednak wyregulował wysokość sztycy, to byłoby mi wygodniej. Problem nie jest duży - czuję ekscytację, staram się nie mnożyć przeszkód. Przez cały czas jestem wdzięczny Kubie za to, że mogłem debiutować na profesjonalnym rowerze szosowym a nie takim z miejskiej wypożyczalni. #LOL
Na rowerze Miejskiego Rowerzysty / Kuby / Kolegi, z którym podobni jesteśmy raczej jak dwie kałuże niż dwie krople wody. ;-)
Wszystko gotowe, zaczynam się przebierać i jeszcze przed wejściem do wody rozumiem, o co chodzi z tymi piankami do pływania. Temperatura wynosi około 18*, jest lekka mżawka, ubrani są wszyscy poza mną. Biorę to za dobrą monetę, zimno nie jest, a golasa łatwiej będzie wypatrzyć na zdjęciach. Czekamy na start.
Rozgrzewka jest trochę niemrawa, niektórzy zawodnicy podskakują, ktoś się przeciąga, czas płynie szybko. Może 15 minut później jestem już w wodzie i zaczyna mi się naprawdę podobać. Nie marznę, nie tonę. Z perspektywy „finiszera” podziwiam zawodników startujących na dłuższych dystansach - walka z nurtem rzeki, w której startujemy musi być trudna - ja mam komfort „spływania” wraz z nim. Moje zadanie sprowadza się do nawigowania w odpowiednim kierunku i utrzymania się na powierzchni. Najtrudniejszym „pływacko” elementem poza samym lękiem związanym z wskakiwaniem do nieznanej wody, było wyjście z niej. Było ślisko, ale w tym miejscu pierwszy i zarazem najtrudniejszy etap wyścigu, mam już za sobą.
Dlaczego najtrudniejszy? Otóż ja się dobrze czuję w wodzie - nurkowałem ze sprzętem, ostatnio próbowałem freedivingu - ale na przestrzeni dwóch lat na basenie byłem raz. Serio.
Na rowerze niewiele więcej. No i od pewnego czasu, chociaż na koncie mam starty na 5, 10, 21, i 42 km, nie biegam… a jak już muszę, to góra 30 metrów. #LOL
Wychodzę z wody i wiem, że teraz to już tylko dobra zabawa. Wsiadam na rower, który sam jedzie, trzymam tempo pozwalające na swobodną wentylację i kciuki za swoje zapasy energii. Startuję „oczywiście” na czczo - rano nie było czasu na śniadanie. #KillMe Pierwsza połowa nieznanej mi trasy (nie sprawdziłem profilu, bo po co) to jazda pod wiatr i raczej pod górę. Jadąc „swoje” częściej wyprzedzam, niż jestem wyprzedzany, więc ego niebezpiecznie rośnie. W mgnieniu oka dojeżdżam do miejsca, w którym ustawiono bramkę sczytującą dane z czipów startowych i zaczynam powrót. Jadąc już raczej z wiatrem, raczej z góry staram się realizować „plan”, o którym nie wiem nic, bo mój Apple Watch uznał, że skończyłem trening. #beznapinki ;-) Downhill na karbonowym rowerze szosowym (KUBA, I LOVE YOU!) to trochę przyjemność, bo maszyna pędzi w zawrotnym z perspektywy amatora tempie (tak - nigdy wcześniej nie jechałem na takim rowerze), a trochę stres, bo pozycja wymuszona niskim ustawieniem kierownicy umożliwia obserwację w zasadzie tylko przedniego widelca. Marzenia o tym, że start połączę ze zwiedzenim Bydgoszczu* muszą poczekać do końca zawodów.
A koniec się zbliża. W miejscu gdzie kazano nam zsiąść z rowerów i zacząć biec próbuję… ale nie mogę. 😅 Praktycznie od początku etapu biegowego człapię i zastanawiam się, czy warto. Jedyne tempo, jakie jestem w stanie zbudować, to praktycznie gwarancja przeciążonych kolan... no ale przecież nie zejdę z trasy. ;-)
Póki nie widać mety nie szarżuję. Jestem głodny. Ani ja ani mijani sędziowie nie mają pojęcia, w którym miejscu trasy się znajdujemy. Wiem tylko, że coraz bliżej i że gdzieś tam czeka punkt żywieniowy, a na nim coś słodkiego, co przywróci wiarę w siebie i pozwoli przyspieszyć.
Wybiegam zza rogu, widzę metę. Do narzuconego sobie limitu czasu mam ponad 40 minut zapasu. Mijam pompony, krzyczący tłum, przekraczam linię mety i idę. Nie padam, odbieram medal i idę. Dobrze się czuję, mógłbym tak chyba codziennie. Zwiedzając miasto oglądam się za - uwaga - rowerami. Oszalałem. #ILoveTri
Michał
PS Żeby Wasze starty były bezpieczne polecam jednak nieco odmienną od mojej organizację.
Przygotujcie się - chociaż dla sprawnego niepełnosprawnego (jak ja) dystans okazał się przyjazny, nie mogę profesjonalnie, jako trener rekomendować takich wygłupów „na spontanie”.
W ramach przygotowań zadbajcie o swoją formę - warto kilka(naście) razy wskoczyć na rower i przypomnieć sobie, czym jest bieganie. Organizator dostarcza darmowe plany treningowe. Jeśli z nich skorzystacie, start będzie bardziej komfortowy. Mając wątpliwości w kwestii swojej formy pływackiej idźcie na basen.
Zadbajcie o sprzęt - ja w przeddzień wyjazdu pożyczałem rower (KUBA), a na sali zmian zorientowałem się, że w kolarskich butach nie mam wkładek. Nie tylko swoich ortopedycznych, ale żadnych.
*Zaplanujcie inne atrakcje - dla Was start to mnóstwo emocji i może już więcej nie trzeba, ale prywatnie sądzę, że warto zabrać najwierniejszych kibiców na dobry obiad i fajny spacer.
Kolejna impreza w Bydgoszczy już 29 sierpnia. Kto jedzie ze mną?